tekst i fot. Maciej Garbowicz
U stóp dachu świata – Himalajów, w dopływach Gangesu rozciąga się królestwo mitycznego Tora. Brzana himalajska to zagrożony wyginięciem azjatycki gatunek dużej słodkowodnej ryby karpiokształtnej. To właśnie ta wspaniała ryba stała się magnesem, który zwabił do Nepalu grupę śmiałków gotowych zmierzyć się z wyzwaniem niezwykłego spotkania.
Po raz pierwszy szczęście uśmiechnęło się do mnie, kiedy znalazłem się w składzie wyprawy w gronie wyjątkowych wędkarskich globtroterów prowadzonych przez polskiego pioniera himalajskich łowów – Rafała Słowikowskiego. Razem startujemy z Warszawy, razem nasza jedenastoosobowa grupa ląduje w Katmandu stolicy Nepalu.
By stanąć nad brzegiem upragnionej rzeki czeka nas jeszcze dodatkowa 24 godzinna podróż. Kolejny, krótki lot wewnętrznymi liniami oraz mozolne wspinanie się krętymi drogami doprowadza nas w końcu do obozu zlokalizowanego nad brzegiem rzeki Bag.
Przy akompaniamencie szumiącego nurtu, o poranku wyrywają nas ze snu odgłosy rozmów nepalskich, uśmiechniętych dzieci z zaciekawieniem obserwujących nasze poczynania. Unosząca się nad rzeką mgła niebawem znika, a wychodzące zza gór słońce zaczyna mile rozgrzewać nasze ciała. Kończąc dopijać poranną kawę zdajemy sobie sprawę, że w Polsce mamy jeszcze środek listopadowej nocy.
Po szybkim śniadaniu przystępujemy do wdrażania naszego planu. Trzema pontonami raftingowymi marki NRS, w asyście naszego zwiadowcy na górskim kajaku odbijamy od brzegu i namiastki cywilizacji, jaką w tym wypadku jest droga z okolicznymi wioskami. Mijane widoki zapierają dech w piersiach. Oblewająca nas zimna woda rzecznych szypotów uświadamia, że w tych warunkach wszystko się może zdarzyć. Z nastaniem wieczornej szarówki rozbijamy obóz w wyściełanym piaskiem szerokim zakolu rzeki. Jest to również okazja do przygotowania zestawów i sprawdzenia pracy przynęt. Kolejny dzień spływu okraszony postojami w co lepszych miejscówkach nie przynosi upragnionego pierwszego brania. W powietrzu poza odgłosami lasu unosi się aura wyczekiwania na emocje, których jako pierwszy doświadcza nasz kolega Jurek. Po krótkiej walce przegrywa on jednak walkę z niemalże metrową brzaną. Ryba atakuje srebrnego Gnoma na środkowym odcinku długiej prostki, która towarzyszyła nam podczas kolejnego, wcześniej tym razem zorganizowanego postoju. Wieczorne ognisko to czas, kiedy obdarzony pierwszym braniem szczęśliwiec opowiada wszystkim i każdemu z osobna o zawiłościach swojego kontaktu z rybą. Zacienione górami miejsce naszego obozu długo każe nam czekać na pierwsze promienie rozgrzewającego słońca. Doświadczamy ich już na stroczonych pontonach i w nurcie rzeki. Zatrzymujemy się na ciekawych odcinkach, łowiąc z zachowaniem odstępu między poszczególnymi jednostkami.
Załoga jednego z pontonów melduje o złowieniu pierwszej ryby. Na kolejną nie trzeba długo czekać. Szczęście uśmiecha się do mnie w samo południe. Branie następuje w miejscu rozdzielenia się rzeki na dwie odnogi w końcówce książkowej rynny podmywającej niewysoką skałę. Piaszczyste dno okraszone żwirem i drobnymi kamieniami okazuje się domem mojej pierwszej 95 centymetrowej ryby, a prowadzony wachlarzem w poprzek nurtu złocisty, 40-to gramowy Gnom – fartownym wabikiem. Ryba po zacięciu ostro walczy w strefie głębokiego nurtu z próbą ucieczki w dół rzeki, przed którą chroni mnie mocny zestaw z dobrze wyregulowanym hamulcem. Lądowanie ryby odbywa się sprawnie i bez udziału osób trzecich.
Serię kilku zdjęć kończy powrót himalajskiej brzany do rzeki, a opadającej adrenalinie towarzyszy poczucie spełnienia. Kolejny dzień to okazja do skutecznego rewanżu w wykonaniu Jerzego, który na srebrną wahadłówkę łowi dobrą, ponad metrową rybę. Ja również mam swoją kolejną chwilę radości. Ten sam sposób prowadzenia przynęty w analogicznych warunkach przynosi mi drugie branie zakończone skutecznym holem. Na wędce melduje się 90 centymetrowy tor, amator złotego wahadła. Wszyscy czujemy, że jesteśmy we właściwym miejscu, a obławiany odcinek rzeki może przynieść kolejnego mahseera. Atmosfera wieczornego ogniska jest pełna radości, a mylne wrażenie posiadania niekończącego się zapasu whisky gwarantuje bardzo swobodny nastrój z rzadka zakłócany odgłosami mieszkańców gór i pobliskiego lasu. Dopełnia to fantastyczne jedzenie przygotowywane przez naszych nepalskich towarzyszy którzy bez przerwy zaskakiwali nasze podniebienia swoimi rodzimymi potrawami.
Ku uciesze grupy poranek dnia następnego wyłania kolejnego szczęśliwca. W tym jednak trudnym pojedynku z nepalską rzeką swoją szansę otrzymał nasz towarzysz wielu wspólnych wypraw, nie kto inny tylko sam Paweł Korczyk. Środek długiej, dobrze zmielonej wody obdarzył go ponad metrową rybą. Doświadczenie, niebywale duża odporność na rady kolegów oraz kocie ruchy jak u latynoskiego tancerza spowodowały, że ryba dość szybko znalazła się na brzegu! W związku z planem pozostania w tym miejscu na kolejną noc rodzi się scenariusz przepłynięcia pontonem na drugi brzeg rzeki i spenetrowanie odcinka powyżej obozu.
Długi, piękny warkocz nurtu z towarzyszącą wysoka piaszczystą łachą zatrzymuje kilku łowców. Nie chcąc im wchodzić w paradę wraz z kolegą Rafałem Słowikowskim i jego towarzyszką Ewą Borek pokonujemy nadrzeczne, ostre wzniesienie, by po chwili znaleźć się nad odciętą, niezbyt długą rynną. Piękna, głęboka woda z idealnie uformowaną końcówką płani, piaszczyste dno z niewielką ilością dużych kamieni od strony łowiącego i wysoka, podmywana nurtem pionowa skała drugiego brzegu stanowiła o urodzie tego miejsca. Pierwszy, badawczy rzut z wysoko uniesionym kijem i bardzo powolnym zbieraniu linki dającym przynęcie wachlarzowej trajektorii nie przynosi efektu, ale pozwala prześwietlić wodę. Kolejny zamach i oczyma wyobraźni widzę kolebiącego się w nurcie złotego Gnoma, muskającego dno dużą, morską kotwicą. Naprężenie żyłki powoduje, że na dolniku wyczuwam wyraźne wahnięcia. Błystka schodzi po łuku do środka rzeki, odliczam ruchy głęboko przetłoczonego żelastwa …raz , dwa, trzy , cztery, pięć …jest …nagłe zassanie przynęty i mam odjazd ryby w dół rzeki. Wędka trzeszczy, kołowrotek z jazgotem wypluwa kolejne metry linki. Przytrzymuję ja na granicy wytrzymałości zestawu! Udało się! Ryba staje , wraca w górę rzeki, robi kolejne koła i powoli , powoli zmierza w kierunku właściwego brzegu. Odchodzący właśnie z miejsca lądowania Rafał schodzi z góry i towarzyszy mi do końca holu. Mierzymy rybę, równe 100 cm, choć zaraz po zacięciu wydawała się większa. Seria kilku zdjęć i tor wraca do wody. Dym z papierosa kończy rytualną pauzę. Zostaję sam. Do uzgodnionej pory powrotu zostało mi ok. 40 minut. Wykonuję kilka kolejnych rzutów. Powtarzam scenariusz, sprawdzony sposób prowadzenia przynęty przypomina mi nieco moje doświadczenia z karpiowatymi drapieżnikami z nad rodzimej Prosny. Różnica polega jedynie na wadze przynęty i strefie obławianej wody. Ten sam złoty Gnom ponownie ląduje na dnie rzeki, a kolebiący się ciężar wpada w znany mi już dobrze rytm. Odliczam wahnięcia ….raz, dwa ,trzy, cztery , pięć … potężne kopniecie w wędkę wyrywa mnie z transu. Ryba z siłą lokomotywy robi odjazd w dół rzeki. Hamulec wyje na granicy bólu. Wyraźnie czuję, że dynamika akcji przerasta to wszystko czego już doświadczyłem w poprzednich dniach.
Nie udaje mi się zatrzymać ryby, schodzi z całą swoją mocą wspartą nurtem w szypot zaczynający kolejną rynnę. Sytuacja robi się poważna, na kołowrotku żyłka znika w zastraszającym tempie. Jestem odcięty od ryby ostrym wzniesieniem i głęboką przy brzegu wodą. Zdaję sobie sprawę, że za chwilę będzie koniec mojej przygody. Unoszę jednak wysoko wędkę i wchodzę na pierwszy prawie 5 metrowej wysokości głaz u podnóża góry. Szukam sposobu na pokonanie kolejnego metra zbliżającego mnie do ryby. Niczym kozica górska przyklejony trzema kończynami przemieszczam się po skalnej ścianie. W prawej ręce cały czas trzymam pulsujący zestaw. Niesiony instynktem jak w cudownej bajce odnajduje sposób na pokonanie kolejnych metrów. Powoli, zza skały odsłania mi się rynna z rybą, która na całe szczęście stanęła w strefie wstecznych prądów dolnego warkocza. Wchodzę na ostatni głaz pozbawiony ostrych krawędzi. Dalsza droga wiąże się ze skokiem do rzeki. Na szczęście przy samej ścianie widzę opadająca do środka rzeki łachę piasku. Nie myśląc długo skaczę do wody, łapię dno, odbijam się kilka razy, tym samym pokonuję górę której minięcie wiązało się wcześniej z wejściem 30 metrów nad lustro wody. Drę się w niebogłosy wabiąc tym samym w moją stronę zostawionych tu towarzyszy. Równocześnie skracam dystans do ryby, odrabiając wydarte metry żyłki. Ostatni akt walki ma miejsce w obrębie strefy piaszczystego zakola. Ryba powoli słabnie razem ze mną. Doholowany na płyciznę tor zostaje sprawnie podebrany przez Rafała. Jest, jest, jest! Udało się. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takich emocji połączonych z akrobatycznymi wyczynami. Śmieję się jak małe dziecko. Szybka seria zdjęć w wykonaniu Rafała, miara pokazuje 125 cm! Wow. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie! Przedłużamy godzinę powrotu do obozu. Z grupą kolegów wracamy na drugą stronę góry. Tego dnia doławiam w tym miejscu trzecią, zdecydowanie mniejszą rybę o długości 75 cm, a kolega Marcin Janaszkiewicz przegrywa walkę z dużym osobnikiem.
Poranna krucjata (w wiadome miejsce) w historycznym dniu setnej rocznicy odzyskania niepodległości już bez mojego udziału kończy się fiaskiem. Dwa brania z czego jedno zakończone nieudanym holem pozwala nam podjąć decyzję o dalszej podróży z nurtem rzeki. Obławiane, nowe odcinki wody cały czas kuszą ciekawymi miejscówkami. Sprawdzamy je skrupulatnie bez pośpiechu. W tym wyjątkowym dla Polaków dniu szczęście uśmiecha się do mnie po raz kolejny. Na pięknej końcówce płani zacinam dużą, waleczną rybę, która w początkowej fazie holu szuka schronienia w zalanych głazach. Udaje się powstrzymać jej zamiary, ale wszystko to odbywa się na granicy wytrzymałości sprzętu. Oswojony już złowieniem kilku brzan bez niepotrzebnych emocji szczęśliwie wyciągam rybę na brzeg. Przy wypinaniu przynęty dostrzegam jeden wygięty grot morskiej kotwicy Owner St 46 Tn w rozmiarze 1/0, jednak przestaje to dziwić, gdy miara pokazuje magiczne 122 cm! Po chwili kilkanaście metrów wyżej, na wlewie swojego pierwszego, prawie metrowego mahseera łowi nasz wyprawowy lekarz Paweł Wasiluk.
Wieczorem próbujemy jeszcze zapolować na miejscowe sumy – goonche. Ale nasze zestawy gruntowe pozostają nietknięte. Ostatnie dwa dni wędkowania przynoszą jeszcze kilka upolowanych ryb. W sumie udaje nam się złowić 14 torów himalajskich. Niestety mamy w grupie osoby, które nie doświadczyły tego wyjątkowego uczucia. Naszą przygodę z rybami kończymy w ujściu rzeki Bag. Do pokonania pontonami mamy jednak jeszcze ok 60 km kolejną rzeką, która swoje ujście znajduje w dolinie Gangesu. Ten czas wykorzystujemy na robienie zdjęć, kontakt z miejscową ludnością i podziwianiem doliny, która z każdym kilometrem coraz bardziej zmienia swoje oblicze. Koniec masywu górskiego i pojawienie się drogowego mostu oznacza koniec spływu i zaplanowany wcześniej powrót do stolicy Nepalu Katmandu.
Bufor bezpieczeństwa w postaci dwóch dni pozwala nam jeszcze na drobne zakupy i zwiedzanie stolicy kraju. Mamy również okazję zobaczyć miejscowe ceremonie pogrzebowe nad brzegiem rzeki. Wyjazd na lotnisko i wejście na pokład samolotu oznacza koniec naszej himalajskiej przygody.
Warto wiedzieć
Podczas wyprawy używałem pięcioczęściowego wędziska Shimano Exage BX STC Travel o długości 270 cm i cw 50-100 gram uzbrojonego w kołowrotek Daiwa BG 4000 z nawiniętą żyłką Sakuma o średnicy 0.435 mm i deklarowanej wytrzymałości 25 lbs. Bezpośrednio do żyłki wiązałem agrafki z krętlikiem firmy Dragon z seri Spinn Lock o wytrzymałości 29 kg. Najchętniej używaną przynętą były wahadłówki Oldstream ze stajni Igora Olejnika z seri S 01 o wadze 48 gram oraz wszelkiej maści Gnomy o wadze oscylującej w granicach 40 gram w kolorze złotym i srebrnym. Pewne trzymanie ryby zapewniały kotwice Owner ST 46 Tn w rozmiarze 1/0.