Wciąż lubię burdele

0
69
shrinkToFit

Niedawno minęło dokładnie pięć lat od momentu, kiedy na swoim internetowym blogu popełniłem tekst o dość prowokującym tytule „Lubię burdele”. Tak jak wtedy, także i dziś rozpocznę od wytłumaczenia – nie, nie mam na myśli domów uciech cielesnych, a karpiowe łowiska komercyjne. Obraźliwym mianem „burdeli” ogromna cześć polskiej braci karpiowej zwykła bowiem nazywać takie właśnie wody

Pamiętam, że ów wpis spowodował wówczas wprost niesłychaną lawinę emocjonalnych komentarzy, a uczestnicy dyskusji podzielili się na dwa wrogie obozy – tych, którzy na komercję jeżdżą i w fakcie tym niczego zdrożnego nie widzą oraz grupę uznającą jedynie wody „dzikie”. Charakterystyczne, iż naiwnie wydawało mi się wtedy, że nasz spór ma niezmiernie burzliwy przebieg. Pamiętam doskonale, że administrator serwisu (nie wymienię nazwy, bo to dziś konkurencja) kilkukrotnie zmuszony był do tzw. banowania (dla niewtajemniczonych – blokowania) najbardziej krewkich dyskutantów. Wspominam o tym, gdyż w porównaniu do dzisiejszych standardów rozmów pomiędzy internautami mającymi odmienne zdania, tamten spór jawi mi się jako niewinna sprzeczka pomiędzy kolegami w latach osiemdziesiątych. Czy nam się to podoba, czy nie, fala tzw. hejtu (czyli przejawów złości, agresji i nienawiści) zalała nas doszczętnie. Nie potrafimy już spierać się kulturalnie, kłócić, przekonywać do własnych racji. Dziś prościej napisać „ty chu…” – i nikt nie będzie miał wówczas żadnych wątpliwości, iż poglądy naszego rozmówcy są nam co najmniej obce… Znamienne jest również to, iż w momencie powstawania przywołanego na początku wpisu, życie karpiowego Internetu odbywało się przede wszystkim na różnorakich forach dyskusyjnych bądź portalach. Zdecydowana większość wpisów była kompletnie anonimowa – czytaliśmy zatem co o sprawie sądzi karpiarz2000, a co Wojtek_K. Dziś wszyscy są na Facebooku, a tam jak wiadomo o anonimowość znacznie trudniej. Nie przeszkadza to jednak wielu osobom w sporach używać języka co najmniej koszarowego. To tak w formie dygresji.

Wróćmy jednak do meritum. Tekst, który teraz czytacie nie powstałby pewnie, gdyby nie wpisy – właśnie na wspomnianym Facebooku – dotyczące sytuacji, w których złowione w dzikich wodach karpie „czarodziejsko” trafiają do łowisk komercyjnych. Dyskusja ta mimowolnie stała się dla mnie swoistym zwierciadłem nastrojów karpiarzy związanych z instytucją łowisk prywatnych. Nie mam wątpliwości, że to wciąż jeden z najbardziej rozgrzewających sporów i szczerze mówiąc po lekturze niektórych wypowiedzi uważam, że nie zanosi się raczej, aby jedni przekonali drugich…

Usystematyzujmy na początek pewne podstawowe kwestie – ułatwi nam to późniejsze rozważania. Wody, które znajdują się w obszarze naszych zainteresowań dzielimy generalnie na naturalne – czyli jeziora – oraz zbiorniki sztuczne. Aby precyzyjnie zdefiniować owe pojęcia postanowiłem zajrzeć do internetowej encyklopedii. A zatem, jak czytamy w Wikipedii, jezioro to naturalny śródlądowy zbiornik wodny, którego występowanie uwarunkowane jest istnieniem zagłębienia (misy jeziornej), w którym mogą gromadzić się wody powierzchniowe, oraz zasilaniem przewyższającym straty wody wskutek parowania lub odpływu. Większość jezior występuje na obszarach zajmowanych niegdyś przez lodowiec. Woda z takiego topniejącego lodowca wypełniała doliny i tworzyła jeziora. Powstanie mis jeziornych wiąże się przede wszystkim z procesami geologicznymi, zasilanie zaś zależy w głównej mierze od warunków klimatycznych. Jezioro różni się od stawu występowaniem strefy afotycznej – światło nie dociera do dna uniemożliwiając tam rozwój roślinności. A jak to jest ze zbiornikami sztucznymi? Ponownie sięgam do Wikipedii. Otóż zbiornik sztuczny – fachowo zwany antropogenicznym – to taki, który został utworzony w wyniku działalności człowieka. Synonimicznie określany jest jako zbiornik wodny, jezioro antropogeniczne lub jezioro sztuczne. Istnieje wiele klasyfikacji zbiorników antropogenicznych, jednak najczęściej stosowane odwołują się do kryterium uwzględniającego sposób powstania misy zbiornikowej. Wyróżniamy zbiorniki zaporowe, zbiorniki poeksploatacyjne, zbiorniki w nieckach z osiadania, zbiorniki zapadliskowe, zbiorniki groblowe, sadzawki, zbiorniki poregulacyjne, baseny i inne sztuczne wody (najczęściej poligenetyczne). Zbiorniki antropogeniczne posiadają zwykle charakter wielofunkcyjny i pełnią wiele ważnych zadań gospodarczych, chociaż ich wykorzystanie zależy przede wszystkim od wielkości i jakości retencjonowanej w nim wody. Do najczęściej spotykanych należą funkcje przyrodnicze, krajobrazowe, przeciwpowodziowe, hodowlane, zaopatrzenia w wodę (do celów komunalnych, rolniczych lub przemysłowych), transportowe, energetyczne, turystyczno-rekreacyjne, przeciwpożarowe, militarne, obronne i osadnicze. Tyle suche definicje.

Dochodzimy teraz do pytania kluczowego – co to w ogóle jest owa mityczna, „dzika woda”? Przyglądając się najróżniejszym dyskusjom dochodzę do wniosku, iż dla sporej grupy wędkarzy głównym kryterium „dzikości” lub jej braku jest kwestia własności wody. Jeśli rolę gospodarza pełni Polski Związek Wędkarski – jest ok, możemy łowisko traktować jako najdziksze z najdzikszych. Wystarczy jednak, aby zarządcą wody była osoba prywatna – w domyśle wstrętny kapitalista „dorabiający” się na biednych wędkarzach – o dzikości mowy być już nie może. Kochani, czy nie czujecie kompletnej absurdalności takiego rozumowania? Ja dzielę zbiorniki na te w których pływają karpie oraz na te, w których ich nie ma. Moim zdaniem – wyłączając oczywiście typowe „wanny” z maluchami o średniej wadze 5 kg, górnolotnie nazywane przez ich właścicieli łowiskami – każdy zbiornik jest z jakiegoś powodu godny uwagi. Naturalnie, że czasami stopień trudności jest niższy, niekiedy zaś miejscówka wymaga prawdziwej karpiowej wirtuozerii. Nie zmienia to jednak faktu, że lekceważenie łowców często odwiedzających wody komercyjne jest po prostu kompletnym niezrozumieniem tematu. Każdy powinien łowić jak chce i gdzie chce. Jeśli szanuje złowione ryby i z dbałością je wypuszcza, używa mat oraz dużych podbieraków – jest prawdziwym karpiarzem, bo właśnie o to przede wszystkim w tym chodzi.

Jak to jest naprawdę z tymi łowiskami „dzikimi” i wstrętnymi, komercyjnymi „burdelami”? Cóż, będąc w branży od tak wielu lat miałem okazję odwiedzić całą masę najróżniejszych wód. I tych najbardziej znanych i obleganych, i tych mniej popularnych, zarządzanych przez PZW, a także zupełnie prywatnych. Czy wiecie do jakiego wniosku doszedłem? Bardzo prostego. Otóż, jeśli jest gospodarz – są ryby, jest porządek i jest bezpiecznie. Jeżeli to łowisko PZW, a zatem według kryteriów niektórych „dzikie”, scenariusze są dwa. Pierwszy z nich – bardziej optymistyczny – zakłada obecność w pobliżu jakieś grupy zapaleńców-karpiarzy, którzy o swój zbiornik dbają. Robią to zupełnie bezinteresownie (jak to się kiedyś ładnie określało „w czynie społecznym”), walczą o wprowadzenie górnego wymiaru ochronnego, starają się eliminować kłusownictwo, itp. Wariant pesymistyczny i niestety najczęstszy to zaniedbany zbiornik wodny wraz z całą masą absurdalnych przepisów i zarządzeń tworzonych przez lokalne koło PZW z cyklu: zakaz wywożenia przynęt i zanęt, zakaz stawiania markerów, itd. Pamiętam, jak podczas jednej z moich podróży usłyszałem od miejscowych karpiarzy, że mają znacznie trudniejsze życie od kłusowników, bo problemu tych drugich nikt nie próbuje nawet rozwiązać, a oni nękani są regularnymi, absurdalnymi kontrolami. Daleko zresztą nie muszę szukać – moja ukochana zaporówka Szałe nieopodal Kalisza jest dziś ledwie swoim cieniem sprzed lat. Kiedyś były tam karpie, i to jakie! Dziś, cóż… ale to temat na zupełnie inną opowieść.

Łowisk komercyjnych jest u nas z roku na rok coraz więcej i trzeba przyznać, że ich poziom sukcesywnie wzrasta. Nie możemy wprawdzie pochwalić się jeszcze odpowiednikiem np. legendarnego Rainbow, w wielu miejscach brak jakiegokolwiek zaplecza sanitarnego (a mamy w końcu XXI wiek!), ale generalnie powodów do wstydu absolutnie brak. To zresztą bardzo różne wody – są wśród nich i duże jeziora, i zupełnie niewielkie glinianki – do wyboru, do koloru, dla każdego coś miłego. Podobne zróżnicowanie panuje również w temacie kosztów łowienia. Są miejsca dla naprawdę zamożnych, ale również Ci z nieco cieńszymi portfelami znajdą łowisko dla siebie. Wspólnym mianownikiem wszystkich takich miejsc są ich właściciele – prawdziwi zapaleńcy, którzy dbają o swoje. Organizując tam zasiadki nie musimy się martwić o to, czy nasz sprzęt w nocy nie zmieni właściciela, a podpita grupa wyrostów nie zechce odbyć z nami małego sparingu. Zdaje sobie oczywiście sprawę, iż w dużej mierze uogólniam, jednak doświadczenia wielu lat i miejsc pozwalają mi na wysnucie takich, a nie innych wniosków. Powtórzę więc raz jeszcze – tak, lubię „burdele” i chętnie je odwiedzam.

Na koniec muszę jeszcze wrócić do sprawy tajemniczych „teleportacji” wielkich cyprinusów z łowisk PZW do prywatnych wód, tak licznie opisywanych ostatnio na FB. Udawanie, że tematu nie ma byłoby idiotyczne. Tak, mam świadomość, że takie praktyki mają miejsce i absolutnie ich nie pochwalam. Uważam, że jeśli ktoś chce mieć duże ryby w łowisku powinien je w uczciwy sposób kupić, a są na to sposoby absolutnie z prawem zgodne. Z drugiej zaś strony nie raz i nie dwa słyszałem ile niektórzy są skłonni zapłacić za takiego olbrzyma – z najróżniejszych źródeł trafiały do mnie historie o kwotach rzędu od 5 do nawet 10 tysięcy złotych polskich, a zatem dla wielu gra będzie warta przysłowiowej świeczki. Mało tego, są i tacy, którzy uważają, że przewiezienie dużej ryby z wody PZW do bezpiecznej komercji uchroni ją przed niechybnym trafieniem do słoików w postaci przetworów… Cóż, jak mawiają „każdy jest kowalem swojego losu” i powinien postępować w zgodzie ze swoim sumieniem. Na gruncie prawnym sprawa jest natomiast dość prosta. Jeśli złowiliśmy wielką rybę w łowisku gdzie nie obowiązuje górny wymiar i nie jest ona pod ochroną – możemy z nią zrobić co tylko chcemy, z wyjątkiem sprzedaży. A zatem jeśli wpadniemy na pomysł przewiezienia jej np. do bajorka szwagra bądź stawu znajomego – nikt przeszkodzić nam w tym nie może.

Ne mam złudzeń, że miłośnicy komercji nie są w stanie do swych racji przekonać zwolenników „jedynie słusznych” wód PZW i na odwrót. Nie o to zresztą tu chodzi. Ważne, abyśmy po prostu nauczyli się rozmawiać i spierać w normalny, kulturalny sposób. Stosujmy w dyskusji siłę argumentów, a nie soczyste inwektywy. Traktujmy rozmówcę w sposób, w jaki sami chcielibyśmy zostać potraktowani. Zawsze powtarzam zresztą w takich sytuacjach, że mówimy w końcu o hobby, wypoczynku i spędzaniu wolnego czasu, a nie lekarstwie na raka. Bezkompromisowe „nawalanki” pozostawmy innym – karpiowanie powinno kojarzyć się z radością, a nie zaciśniętymi pięściami. Pomyślcie o tym zanim odpalicie dziś Facebooka. Najlepszego!

 

tekst Mariusz Kapuściński, foto archiwum redakcji

shrinkToFit