Sezon życia

0
106
shrinkToFit

Karpiowy sezon 2013 dobiegł końca. Jaki był? Co mi się udało, czego nie zdążyłem zrobić? To pytania, jakie zapewne wielu z was zadaje sobie w zimowe wieczory. Ja również miałem taki wieczór wspomnień i chciałbym podzielić się z wami moimi przemyśleniami.

 

Dokładnie rok temu powstawały wstępne plany wypraw wędkarskich. Tych, które chciałbym zrealizować, tych, które powinienem zrealizować i tych, które na pewno zrealizuję. Nie jest tajemnicą, że w swoich wędkarskich przygodach od pewnego czasu postawiłem na łowienie okazów. Takie podejście do karpiowania wbrew pozorom mocno zawęża horyzonty, ale dla mnie jest dodatkowym wyzwaniem.

Dzięki wielu udanym wyjazdom na Rainbow utarł się mit, że wiele wartościowych ryb złowionych przeze mnie w tej wodzie to ryby łatwe.  Na początku próbowałem walczyć z tym stereotypem, z czasem jednak zacząłem podchodzić do tego bez emocji, co pozwoliło mi spojrzeć na tą kwestię z zupełnie innej perspektywy. Czy mam sposób na tę wodę? Czy już zawsze będą tylko skuteczne wyjazdy? Co będzie, jak już złowię tą upragnioną, największą rybę tej wody?  Z tymi pytaniami w głowie wpisałem do kalendarza jesienną rezerwację na stanowisko nr 6.

Następnym, pewnym punktem w kalendarzu była kolejna edycja WCC na Bolsenie. Więc i ją umieściłem. Pytania, jakie się pojawiły, to czy uda się nam z Arkiem powtórzyć zeszłoroczny sukces? Jaką taktykę zastosować, jakie stanowisko wylosujemy? Pojawił się jakiś mikro stres, ponieważ wiedziałem dobrze, że przy jednokrotnym losowaniu to los zadecyduje o tym, czy będziemy się mogli wykazać, czy będziemy w stanie w ogóle podjąć rywalizację. To nie są na pewno pozytywne emocje, ale jak się lubi ryzyko i trochę adrenaliny, to polecam.

Kolejny pewny punkt, to lipiec, moje urodziny i Madine! Z wielkimi nadziejami na spotkanie z karpiami z tej wody wpisałem tę datę. Czy o tej porze połowimy skutecznie z wyspy? Czy zaplanowana taktyka da jakieś brania? Wiele pytań, ale same pozytywne emocje, nie mogłem się już doczekać lipca.

Jeszcze kilka terminów zawodów w Polsce ląduje w kalendarzu i nadszedł wreszcie czas na jakiś dodatkowy cel.  Przyznam bez bicia, że nie miałem większych kłopotów z wyborem. Wracając myślami do internetowych publikacji na mój temat, wnioski nasuwały się same: …złów coś w Polsce, złów coś na dzikiej wodzie… Postanowiłem więc na jesień zapolować na wielkiego, polskiego dzikusa.

Pisząc ten tekst, znając już wyniki wszystkich zasiadek mogę z pewnością stwierdzić, że jest w nich jakiś wspólny element. Jaki? Postaram się to pokazać w podsumowaniu.

Ale od początku – jest lipiec, upały, a my z ekipą Baitbox Team jedziemy na Madine. Ja, Darek Cios, Jarek Gulej, Kris Charmuszko i Markos Grodowski. Towarzystwo przednie, a czy wyniki będą? Lato w pełni, sezon turystyczny również, mieliśmy więc mnóstwo wątpliwości, czy to aby dobry termin. Po przyjeździe okazało się jednak, że nie jest tak źle, gdyż oprócz prawdziwych upałów jest bardzo mało pływających obiektów na wodzie. A to z powodu remontu największego portu żeglarskiego. Mieliśmy zarezerwowane całodobowe miejsca na tak zwanej dużej wyspie, a Kris z Markosem wybrali „karpie z łodzi”. Miejscówki wybraliśmy wspólnie z Darkiem. Próbowaliśmy obławiać dość duży obszar. Odległości sięgały nawet 550 metrów. Przygotowałem na tę okoliczność kulki własnego wyrobu, według sprawdzonej przez lata receptury, ufając, że i tym razem mnie nie zawiodą. Przygotowany byłem na duże sypanie i duże sypanie było. Tak duże, że skończyły się rolowane i uśmiechnąłem się do Krisa po Toffee. Przez tydzień pobytu niestety łowiłem same sumy. Udało mi się nawet złowić naprawdę dużą sztukę. Jak się okazało, sum ważył 37 kg, a w worku została jeszcze wypluta przezeń dwukilowa wzdręga. Skoro oficjalnie podaje się, że rekord suma na Madine wynosi 40 kg, to otarłem się o ten rekord na milimetry. Sum to nie karp, ale piękna sztuka wynagrodziła mi karpiowe niepowodzenia.

Szybko nadszedł wrzesień. Jedziemy na Rainbow! To piękne uczucie ponownie móc stanąć nad brzegami tego jeziora. Pytania, jakie zadawałem sobie podczas zimowego planowania właśnie powróciły. Znam szóstkę bardzo dobrze, więc nie traciliśmy zbyt dużo czasu na typowanie miejscówek. Skupiliśmy się natomiast na precyzji położenia zestawów. Okazało się, że oprócz zastosowania sprawdzonych wielokrotnie przynęt miało to kluczowe znaczenie, gdyż ryba nie żerowała w tym czasie na jeziorze prawie wcale. Obietnica, jaką złożyłem parę lat temu, że jak złowię 40+na Rainbow, to się ogolę na łyso nie musiała być tym razem spełniona, ale udało mi się złowić kilka karpi w okolicy 20 kilogramów, co nie jest na tej wodzie może wielkim wyczynem, ale przy prawie zerowej aktywności karpi było potwierdzeniem skuteczności zastosowanej tam taktyki i oczywiście przynęty. To moja klasyczna receptura na kulki własnego wyrobu Rainbow mix.

Prosto z Hostens jedziemy na WCC. Im bliżej losowania, tym stres narasta. Nadchodzi w końcu ten moment – Arek czyta: nr 86. Chyba mamy trochę szczęścia, pomyślałem. Wygląda na to, że to sektor, w którym w poprzedniej edycji łowiono ryby. Będziemy więc mieli szansę się wykazać. I moim zdaniem się udało. Może nie zdobyliśmy sektora, ale walczyliśmy do końca i w generalce zdobyliśmy 15 miejsce. Taktyka delikatnego, punktowego nęcenia z poprzedniego roku okazała się nieodpowiednia. Tym razem trzeba było sypać, sypać i jeszcze raz sypać. Na szczęście byliśmy przygotowani na taką okoliczność. Tak, jak poprzednio, Rainbow mix i Toffee zrobiły robotę.

Pomyślałem, podsumowując trzy wyjazdy – jest progres, od braku karpi na Madine, przez średnie ryby z Rainbow, po całkiem dobry występ na WCC. Teraz jednak nadszedł najważniejszy egzamin sezonu. Przygotowania do jesiennych zasiadek rozpocząłem od wytypowania wody, w której powinien pływać karp, o którego mi chodzi – prawdziwy okaz z polskiej wody. Wód, w których potencjalnie mogą pływać takie ryby jest wokół mojego domu sporo. Ale na którą się zdecydować?

Postawiłem na małe, zapomniane starorzecze, mocno zakrzaczone, częściowo zarośnięte podwodną roślinnością. Takie typowe, nieodwiedzane zbyt często przez wędkarzy łowisko, bo tu przecież panie nie ma ryb. Wytypowałem dwie klasyczne, według mnie, miejscówki i przez dwa tygodnie nęciłem je małymi porcjami kulek co trzy dni. Nie miałem kłopotu z nęceniem, gdyż z racji tego, że to mała woda robiłem to ręką z brzegu. Nikt mi w tym nie przeszkadzał, bo nikt tu prawie na co dzień nie łowi. To bardzo komfortowa sytuacja, niespotykana w naszym światku. Nadszedł dzień zasiadki. Tak, jak podczas nęcenia, tak i tym razem nie było nad wodą nikogo. Przygotowałem dwa wiaderka, do których wsypałem po dwie garści konopi, po garści pelletu Quench oraz po garści kulek. Kulki oczywiście te, przygotowane według klasycznej już dla mnie receptury. Tym razem postawiłem jednak na ciut mniejsze średnice. Jesień, mała woda – pomyślałem, że wielkość może mieć znaczenie. I jak się wkrótce okazało, miała. Już pierwszej nocy mam branie – skutecznie podbieram karpia, którego wielkość i waga była dla mnie tak wielkim zaskoczeniem, że przez chwilę pomyślałem, iż jestem na Rainbow. Ryba miała dobrze ponad metr i ważyła 25,80 kg! Była pierwsza w nocy, więc musiałem się uszczypnąć, czy aby to nie sen. To była jawa, ale sen się spełnił. Złowiłem bowiem karpia marzeń, myślę, że nie tylko moich. Więcej brań na tej wodzie już nie miałem, choć byłem tam jeszcze kilka razy. Skąd wziął się tu ten smok i czy jest sam, czy może ma kolegę – na te pytania na pewno postaram się odpowiedzieć w kolejnym sezonie.

Tymczasem, w zasadzie w pełni spełniony, postanowiłem odwiedzić moich przyjaciół z Baitbox Team, Darka i Mariusza, którzy wędkowali na Nowakach. Zaplanowałem, że znajdę czas w piątek i przyjadę do nich na dwie nocki. Ciężko było mi się zorganizować, ale jakaś magiczna siła mówiła mi – jedź, bo On czeka na ciebie. Skoro mam łowić okazy, to takim w Nowakach jest niewątpliwie Trzyłuski. Wiem, wiem, to banalne, każdy z nas przecież jedzie tam, żeby go złowić i wielu wraca pokonanych. Jednak w moim przypadku było zupełnie inaczej. Już pierwszej nocy o czwartej rano mam branie, po jakości którego podejrzewam, że może być to naprawdę duża sztuka. Ze względu na zupełny brak współpracy ze strony ryby hol trwa dość długo, a gdy karp pokazuje się pierwszy raz na powierzchni, już wiem, że to On. Jego wysokość Trzyłuski! Jest noc, a ja się drę w niebogłosy MAM GO! Rybę podebrał Mario, a Darek wyleciał z namiotu obudzony naszymi krzykami. Przyniósł wagę i zobaczyliśmy na wyświetlaczu cyfrę 27,60 kg. Co za sezon, pomyślałem. Chyba mój najlepszy, na pewno mój najlepszy! Bez wątpienia ryba z małej wody związkowej to sprawiła, a Trzyłuski dopełnił formalności.

Aby nie było tak pięknie, to 10 listopada przyszło mi do głowy, żeby zapolować jeszcze na Tomka – Tomka z Gosławic. Spędziłem tam dwie doby i na szczęście – dla mojego zdrowia psychicznego – Tomek nie wziął. I dobrze, bo przynajmniej wróciłem na ziemię. Nie ma złotych recept na sukces. Trzeba mieć odrobinę szczęścia, ale szczęściu zawsze trzeba pomóc. I to właśnie w doświadczeniu w doborze przynęt oraz typowaniu miejsc upatruję powodów mojego sukcesu w minionym sezonie.

Na koniec podsumowując muszę niewątpliwie wskazać, że wspólnym elementem wszystkich wyjazdów były zestawy końcowe wykonane na hakach Longshank Nailer nr 4 CARP’R’US oraz kulki wykonane ma miksach i atraktorach Solara, według bardzo prostej receptury:

  • Club Mix Solara – 2 części
  • Red Hering Solara – 1 część

Aromaty to:

  • Squid Octopus Solara – 10 ml na kilo mixu
  • Quench Solara – 2 ml na kilo mixu

oraz

  • łyżka oleju na 3 kg mixu
  • 10 jajek na kilo mixu

Dbam o to, aby kulki zanętowe były świeżo nakręcone, a gdy używam wysuszonych na kamień, to moczę je minimum dobę, żeby były po prostu miękkie. To bardzo ważne, aby karp nie odpłynął po próbie połknięcia kolejnego kamienia, a miał przyjemność z zasysania przyjaznych, miękkich kąsków. Taki mój przesąd. Życzę udanego sezonu 2014!

tekst i foto Andrzej Walczak

Artykuł pochodzi z Karpmanii nr 1/2014

shrinkToFit