Pod samym nosem

0
64
shrinkToFit

Każdy z nas ma swoje ulubione wody, nad które chętnie powraca. Niektóre z nich są nieco bardziej oddalone od domu, część zaś, to zbiorniki, które mamy niemal pod nosem. Co ciekawe, bardzo często ta druga kategoria wód jest przez nas nie do końca poznana i wciąż kryje w sobie wiele tajemnic i niespodzianek…

 

Bez wątpienia największą zaletą łowisk, położonych stosunkowo blisko naszych domów jest możliwość organizowania tam zasiadek praktycznie z marszu. Przy odrobinie dobrej woli możemy spędzać nad wodą niemal każdą, wolną chwilę – na bieżąco zanęcać łowisko, obserwować pokazujące się ryby i oczywiście wędkować. Mam to wielkie szczęście, że mieszkam dosłownie 5 minut drogi od takiego właśnie zbiornika. To niewielki, wręcz kameralny zalew na rzece Utracie w Komorowie. Jeszcze kilka lat temu było to często odwiedzane, niezwykle popularne łowisko. W wyniku niesprzyjającej polityki lokalnego koła PZW oraz kilku incydentów woda ta popadła jednak w niełaskę i zapomnienie. Dla mnie zalew w Komorowie wciąż jest łowiskiem nie do końca zbadanym i odkrytym. Bardzo lubię co jakiś czas tam powracać – czasami, aby jedynie pospacerować z synem oraz psem, niekiedy, by spróbować swoich wędkarskich sił.

Ponieważ prowadzę bardzo intensywne życie zawodowe, nie mam zbyt wiele wolnego czasu – tak naprawdę mogę sobie pozwolić jedynie na kilka nocnych wypadów. Uwielbiam je – nocne wędkowanie w mieście ma swój niepowtarzalny klimat. Całodzienny zgiełk opada, nad wodą nastaje błoga cisza, przyroda na nowo budzi się do życia. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że nad brzegami jest wówczas znacznie mniej wędkarzy, szczególnie spinningistów. Ta grupa szczególnie zaszła mi za skórę, wielokrotnie ściągając wiezione zestawy. Swoje zasiadki rozpoczynam tuż po zakończeniu pracy – około godziny 17, kończę zaś wczesnym rankiem, tak, aby na 8 zameldować się pracy. Mobilność w takim układzie to podstawa – niezbędne bagaże ograniczyłem do absolutnego minimum. Mieszczę je na jeden wózek transportowy.

Ubiegłoroczne lato nie sprzyjało niestety częstym wypadom. Poziom wody w moim – i tak płytkim już – zalewie mocno się obniżył. Średni stan dla tej wody to zaledwie 1,5 metra, odpowiedniej miejscówki musiałem więc szukać nieco dalej od brzegu. Wieczorne, odległe spławy karpi dodatkowo utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Swoje przyszłe łowisko wytypowałem około 100 metrów od brzegu, w pobliżu starego, mocno zamulonego koryta rzeki. Znalazłem tam twardy blat o powierzchni 5 na 5 metra. Na jego obrzeżach zalegała 2-3 centymetrowa warstwa namułku. Długo zastanawiałem się, czy stawiać wszystko na jedną kartę. Decyzja zapadła, postanowiłem łowić obiema wędkami w tym jednym miejscu. Na trzy dni przed pierwszą nocką posłałem tam kobrą dwa kilogramy kulek, zanęcając przy tym nieco większy obszar. Podczas samego łowienia, do wywózki używałem modelu zdalnie sterowanego, co dawało mi 100% komfortu, że wszystko z moimi zestawami i zanętą jest w porządku.

Zadanie było jasne: nie kombinować i trzymać się przyjętych wcześniej założeń, tj. łowić za każdym razem na jeden konkretny smak, który wcześniej wybrałem. Wybór padł na Banana Nut Chrunch Dynamite Baits. Moim zdaniem jest to naprawdę dobra przynęta. Karpie uwielbiają zapach banana, ale prawdziwym magnesem tych kulek jest dodany do nich orzech tygrysi – cyprinusy wprost za nim przepadają. Na jednym kiju zmontowałem bałwanka z dwóch kulek tonących o średnicy 15 mm, na drugi zestaw wędruje zbalansowany bałwanek z pop up’ów – także o średnicy 15 mm, również o smaku banana. Zestaw z pływakami położyłem na skraju twardego dna z namułkiem. Przynęta jest tak wyważona, aby lekko unosiła się nad dnem. Nęcę Pelletem Marine Halibut o różnych gramaturach (od 3 mm do 10 mm), pokruszonymi kulkami oraz Stic Mix Marine Halibut. Wszystko zalewam boosterem o tym samym smaku i zapachu, co wykorzystywane do nęcenia i łowienia kulki.

Pogoda mnie nie rozpieszczała i zdecydowanie nie zwiastowała dobrych wyników. Cóż, powiem krótko – żar lał się z nieba. Temperatury w dzień przekraczały grubo ponad 30 stopni Celsjusza, noce były niewiele lepsze – bardzo parne i gorące. Swoistym uzupełnieniem tych niezbyt sprzyjających warunków były natomiast przechodzące co jakiś czas prawdziwe nawałnice. Co ciekawe, karpie, pomimo takiej aury wybierały zdecydowanie mniejsze kulki. Wszystkie ryby zostały złowione na przynęty o średnicy 15 mm. Brania na mniejsze boilies spowodowały, że nęcenie również – jak na tę porę roku – było dosyć skromne. Na zestaw wędrowała garść mieszanki pelletów oraz kilkanaście kulek 15 mm. Dodatkowo zastosowałem woreczki PVA, w których chowałem przypon z haczykiem, aby żaden liść lub inne niepożądane dodatki nie utrudniały prawidłowego zacięcia karpia.

Nad moim zalewem spędziłem w sumie sześć nocy. Każdej miałem po jednym braniu. Ryby może nie były zbyt wielkie, ale dały mi naprawdę dużą satysfakcję i zmobilizowały do dalszej pracy na tej wodzie, już w bieżącym sezonie.

Wniosek? Jeśli mamy w swoich okolicach taką mniej lub bardziej zapomnianą miejscówkę – naprawdę warto ją odkurzyć i poświęcić jej nieco czasu. Na pewno odwdzięczy się pięknymi karpiami na macie.

tekst i foto Jacek Świętek

Artykuł pochodzi z Karpmanii nr 1/2014

shrinkToFit