Cztery proste kroki… tylko tyle, czy może aż tyle? Od wielu lat głównym tematem, poruszanym w kontekście złowionych karpi jest kulka lub inna przynęta, na którą się one połakomiły. Zwróćcie uwagę, że zazwyczaj pierwszym pytaniem zadawanym łowcy jest: na co? Dlaczego nie zapytamy: gdzie, jak, w jaką pogodę? Dla mnie to są właśnie główne wyznaczniki, rzetelne oraz naprawdę przydatne informacje
No właśnie – czy kulka to prawdziwy klucz do sukcesu i jego miarodajny czynnik? A może to zaledwie narzędzie – jedno z wielu, tak, jak na przykład wędka bądź haczyk? Chciałbym się dziś z Wami podzielić swoimi spostrzeżeniami oraz doświadczeniem, które zdobywałem, zdobywam i na pewno zdobywać jeszcze będę. Tak jak karpie uczą się skuteczne omijać zastawione przez nas pułapki, tak i ja staram się nie zostawać w tyle. Dzisiejsze karpiowanie mocno ewoluowało i dynamicznie „poszło do przodu”. Nowe metody typu Zig Rig czy Chod Rig stały się niemalże odrębnymi dziedzinami sztuki karpiowej, a ich opanowanie pozwala na stanie się łowcą znacznie skuteczniejszym. To oczywiście temat na odrębny artykuł. Dzisiaj chciałbym przedstawić zagadnienia, które są dla mnie priorytetem w wędkarstwie karpiowym. To pod ich dyktando ustalam przebieg każdej z moich zasiadek. Na pewno wiecie, że moją ulubioną kulką jest Monster Tiger Nut od Dynamite Baits, ale pragnę Was zaskoczyć. Nie chodzi tu o samą kulkę, a o jej wybór. Sięgam po nią od tylu lat, bo po prostu nigdy mnie nie zawiodła i nie zawodzi. Odwykłem już od zabierania ze sobą nad wodę pięciu smaków. Spokojnie wystarcza mi jeden, plus dwa lub trzy słoiczki pop upów oraz odpowiednio przygotowane orzechy tygrysie. Taki zestaw daje naprawdę mnóstwo możliwości i kombinacji tego, co może znaleźć się na włosie.
Uważam, że najważniejszym elementem, a wręcz fundamentem udanej zasiadki jest odpowiedni wybór miejsca. Przez wszystkie lata mojej przygody z karpiami różnie z tym bywało. Nie zawsze łowiłem, niekiedy wręcz zjeżdżałem po tygodniu bez brania. W głowie zwalałem całą winę na pogodę. Bo na co innego mogłem? Na siebie? Nie! Na „wypasione” kulki? Nie! Nic nie złowiłem, bo pogoda była zła – kombinowałem wówczas. Ciśnienie, siła wiatru i jego kierunek – to te czynniki obwiniałem o porażkę. Dziś wiem już, że przyczyny przegranej z cyprinusamileżały zupełnie gdzie indziej, a ja zwyczajnie chciałem iść na skróty i dlatego działo się tak, jak się działo. To były prawdziwe lekcje pokory, które musiałem jednak odbyć, aby móc iść dalej. Źle wybrane miejsca i przede wszystkim brak trafnej lokalizacji ryb – to one przekreślały od samego początku powodzenie wielu moich niegdysiejszych zasiadek.
Krok pierwszy – lokalizacja ryb
Odszukać karpie. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. To jednak jest prawdziwy klucz do sukcesu. Podstawą jest obserwacja wody, odszukanie miejsc, w których karpie będą czuły się bezpiecznie, a przy okazji znajdą naturalny pokarm. Najprościej jest szukać takich miejsc pod brzegiem. Brzegi zawsze są bardzo atrakcyjne i przy tym urozmaicone, a karpie znajdują tam całą masę pożywienia. Wśród roślinności będą to ich ulubione ślimaki, drobne owady i skorupiaki, a w zatopionych drzewach lub innych twardych zaczepach – racicznice. Bywa, iż namierzenie takich miejsc nie jest wcale trudne, gdyż widać je od razu „gołym okiem”. To tak zwane „bankówki”. Wystarczy dobrze zbadać linię brzegową akwenu, aby namierzyć takie obiecujące miejscówki. Brzegi skrywają wiele tajemnic. Owe tajemnice nie raz widoczne są gołym okiem, ale zdarza się, że to, co najciekawsze, schowane jest pod powierzchnią wody. Linia brzegowa to bogactwo trzciny, roślinności w postaci moczarki, lilii wodnych, tataraków, jak również zwalonych drzew – uszkodzonych przez wiatr lub bobry. To stare, zmurszałe pomosty, kładki i ich pozostałości, nadbrzeżne skarpy, nawisy drzew, w których karpie znajdują schronienie oraz cień. Linia brzegowa to w największym skrócie bogactwo i potencjał. W akwenach, w których łowię, często szukam małych piaszczystych wyjść z wody w stronę brzegu. Zazwyczaj są to płytkie miejsca i w nich zawsze liczę na nocny „strzał”. W takich obszarach po zapadnięciu zmroku pojawiają się raki oraz małże, za nimi zaś przepadają karpie i to dlatego właśnie odwiedzają te miejsca. Aby móc złowić karpia, a nie liczyć jedynie na łut szczęścia, potrzebny jest karp, dlatego odszukanie miejsc, w których przebywają lub żerują te ryby to najistotniejsza sprawa.
Krok drugi – zestaw końcowy
Mając już wybrane miejsce, trzeba dysponować narzędziem do przechytrzenia ryby. Pora zatem na krok drugi, czyli zestaw końcowy. Nie ma tu uniwersalnego rozwiązania. Zawsze dostosowuję zestawy końcowe do warunków, w jakich przyjdzie mi wędkować. Co z tego, że znajdę ryby, skoro nie będę ich w stanie wyciągnąć. Dlatego moje zestawy zawsze dopracowuję z należytą starannością i dokładnością. Jeśli nie jestem pewien, czy węzeł wytrzyma – buduję wszystko od początku. Kto wie, czy to jedno jedyne branie nie okaże się braniem ryby życia… W twardych zaczepach jako linki głównej zawsze używam plecionki. Dlaczego? Aby sygnalizacja brania była natychmiastowa. Do tego „strzałówka” o długości 15 metrów – gruba i mocna oraz odporna na przetarcia. Na przypon wybieram plecionkę w otulinie o wytrzymałości 35 lb, a niekiedy nawet i 45 lb. Do tego haczyk – w numerze 2 lub 4.
W zależności od ukształtowania i ułożenia zaczepów oraz ulokowania zestawu, mam dwa sposoby postępowania podczas brania. Pierwszy, kiedy łowię wśród zawad, polega na tym, że natychmiast po odjeździe otwieram kabłąk kołowrotka i puszczam rybę „wolno”. Wtedy czeka mnie masa wyplątywania linki, a kontakt z karpiem nawiązuję, kiedy ominę już wszystkie przeszkody. Drugie rozwiązanie to łowienie na sztywno. Podnoszę wędkę na tyle wysoko, aby ryba podczas brania miała odrobinę amortyzacji, kiedy hamulec jest dokręcony na maksa. Reakcja musi być natychmiastowa, a żeby karp nie porwał wędki do wody, cofam się kilka kroków do tyłu, odciągając rybę od zaczepów. Ten sposób wykorzystuję tylko i wyłącznie, gdy łowię przed przeszkodą. Zdecydowanie preferuję jednak wędkowanie pomiędzy zawadami. Solidnie zbudowany zestaw jest w stanie to wszystko udźwignąć. By mieć pewność, że karp jest dobrze zapięty gdy go puszczę „wolno”, stosuję tylko duże ciężarki, takie od 230 do 300 gram, w zależności od dystansu na jakim łowię. Na co jeszcze zwracam baczną uwagę w przyponie? Na jego długość. Łowiąc w zaczepach stosuję krótsze konstrukcje, takie o długości od 15 do 18 cm. Taki przypon nie będzie miał tendencji do plątania się lub „zawijania” wokół zawady.
Budowa solidnych, a przede wszystkim chwytnych przyponów to prawdziwy kunszt i majstersztyk. Na szczęście coraz więcej karpiarzy zwraca uwagę na takie szczegóły, jak na przykład dopasowanie długości włosa i dobranie właściwego rozmiaru haczyka do przynęty. Jeśli łowię na pojedynczą kulkę o średnicy 20 mm, zawsze używam haczyka nr 4, a jeśli chodzi o włos, to odległość pomiędzy przynętą a łukiem kolankowych wynosi od 1,5 do 2 cm. Stosując bałwanki sięgam po haczyki nr 2, a wspomniana wyżej odległość między kulką a łukiem wzrasta do 3 cm. Bywa też tak, iż długość włosa uzależniam od agresywności brań. To właśnie dlatego zrezygnowałem z klasycznego kółeczka (poruszającego się po trzonie haczyka) na rzecz krótkiej, półcentymetrowej rurki silikonowej. Ona zawsze pokazuje mi czy coś się wydarzyło. Przy braniu działa podobnie jak kółeczko w Blow Back Rig – zsuwa się pod węzeł. Jedyny, ale jakże ważny i istotny szczegół jest taki, że nie powraca na swoje miejsce. Po tym mogę poznać, czy moją przynętą zainteresował się karp i czy ją wypluł. Mam wówczas możliwość zareagowania – skracam po prostu włos, aby następne branie było dobrze widoczne, a karp prawidłowo się zapiął.
Odpowiednie dopasowanie właściwych materiałów umożliwia mi swobodne działanie, bez obawy, że coś może pójść nie tak. Ktoś może powiedzieć, że zawsze coś niespodziewanego może się wydarzyć. To prawda, ale przecież chodzi tu o to, aby ryzyko to możliwie najbardziej minimalizować. Z wieloletniego doświadczenia wiem, że po każdym braniu bądź wyjęciu zestawu z wody, zawsze należy go bardzo starannie obejrzeć. Zaczynając od „strzałówki” – sprawdzam, czy nie ma ona przetarć lub innych uszkodzeń. To samo dotyczy przyponu – w tym przypadku szczególnie uważnie kontroluję ostrość haka. Jeśli znajdę jakikolwiek słaby punkt i nie jestem pewien wytrzymałości zestawu – wymieniam wszystko na nowe.
Krok trzeci – konsekwencja
Kiedy mam już wybrane miejsce, a zestawy są gotowe, przychodzi pora na krok trzeci, dla mnie najtrudniejszy. To konsekwencja. Konsekwencja we własnych poczynaniach, wiara, że wszystko co do tej pory zrobiłem, zrobiłem dobrze, a branie to tylko kwestia czasu. Nie ma sensu skakać z miejsca na miejsca i zasypywać łowisko kolejnymi porcjami zanęty. To może jedynie negatywnie wpłynąć na końcowy rezultat. Po pierwsze ryba się rozproszy, a po drugie – szczególnie przy słabym żerowaniu – nie mogę sobie pozwolić na to, aby karp wpłynął i najadł się w miejscu, w którym mojego zestawu już nie ma.
Ostatnio głośno było o moim połowie karpia pełnołuskiego. To świetny przykład na to, że konsekwencja i upór w dążeniu do celu popłaca. Podczas dwutygodniowej zasiadki, pierwsze i jak się okazało jedyne branie z upatrzonej miejscówki miałem dopiero szóstego dnia. To właśnie wtedy złowiłem tę najcudowniejszą rybę. Rybę, o której marzyłem od lat. Moja wiara w sukces została nagrodzona. Tak szczerze – ilu z Was trzymałoby zestaw w jednym miejscu przez tyle dni bez brania? Ja trzymałem i wygrałem!
Krok czwarty – zanęta i przynęta
Łowimy i czekamy, ale wcześniej musieliśmy dokonać jeszcze jednego wyboru – wyboru zanęty oraz przynęty. To właśnie ostatni, czwarty krok. Po raz kolejny powtórzę – nie ma „złotych” kulek. Są tylko dobrze wytypowane miejsca i we właściwym czasie położone zestawy. Łowię na to co lubię, na to, co mi się podoba i w co wierzę. Trudno tak naprawdę zmierzyć skuteczność i łowność kulek – to bardziej pojęcia w naszych głowach. Lata temu zakochałem się w orzechu tygrysim i wszystkim, co jest z nim związane. Chociaż przyznaję, że ostatnio pomyślałem, iż może pora coś zmienić, „zrzucić kajdany” Monster Tiger Nut i pobawić się innym smakiem. Cóż, na kolejną wyprawę zabiorę Complex-T, by tym samym udowodnić (przede wszystkim sobie), że łowić mogę na wszystko – oczywiście pod warunkiem spełnienia trzech poprzednich kroków.
Jeśli chodzi o nęcenie podczas dłuższych zasiadek, stosuję tu dwie różne strategie. Jeżeli mam regularne brania, skupiam się na grubszej frakcji, eliminując jednocześnie agresywne i wszędobylskie płocie oraz leszcze. Podstawową dawką na zestaw jest około sto różnych kulek – w całości, pociętych na ćwiartki lub połówki – oraz garść orzechów. Wszystko to zalewam liquidem Tiger Nut, przy czym same boiliesy namaczam nieco wcześniej, aby mogły porządnie wsiąknąć aromat, przez co dodatkowo zwiększają siłę wabienia jeszcze bardziej intensywnym zapachem. Po drugi sposób sięgam, kiedy widzę oznaki bytności karpi w łowisku, jednak brań mam jak na lekarstwo. To właśnie wtedy używam dodatkowych składników. Po pierwsze – redukuję liczbę kulek oraz orzechów, aby konkurencja pokarmowa się zaostrzyła, a do zanęty dodaję pellet w trzech frakcjach (4, 6, 8 mm) oraz Activ Stick Mix. Dodatkowo kruszę kilkanaście orzechów na mniejsze części i wszystko zalewam Sweet Tiger, który oblepia każdą część zanęty. Taka mieszanka tworzy genialny „słup zapachowy” w wodzie. Oczywiście drobniejsza frakcja sprzyja mniejszym rybom, ale ich zainteresowanie oraz zamieszanie jakie czynią wokół zanęty, prowokuje i zaprasza „do stołu” karpie. Czy mam branie czy też nie, codziennie płynę i podnoszę zestaw, sprawdzając przy okazji czy nie jest splątany i czy wszystko jest w należytym porządku. Donęcam też taką samą porcją zanęty. Nie obawiam się, że usypię górkę żarcia. Kulki Dynamite są odpowiednio miękkie i perfekcyjnie pracują w wodzie – nawet jeśli nie pożrą ich cyprinusy, z czasem zrobi to drobnica.
Cztery podstawowe kroki… tylko tyle, czy aż tyle? Na to pytanie musicie sobie sami odpowiedzieć. Karpiowanie to cała masa detali, swego rodzaju puzzle, które dopiero połączone ze sobą dają całość obrazu. Tu jedno wynika z drugiego i nie może współgrać bez trzeciego. I jedno jest pewne – w łowieniu karpi nie ma miejsca na przypadek i kompromis.
tekst i foto Jacek Świętek
Artykuł pochodzi z Karpmanii nr 3/2018